Nie wróg, lecz partner

Dariusz Marciniak, [email protected]

Grzegorz Jabłoński, prezes Lubelskiego Oddziału Polskiego Stowarzyszenia Dekarzy, mówi o problemach, jakie najczęściej napotyka wykonawca budowy w kontaktach z architektem i o możliwościach bezkonfliktowego przenoszenia projektu na realną inwestycję.

Czy na bazie Pana wieloletnich doświadczeń można pokusić się o stwierdzenie, kim dla wykonawcy jest dzisiaj architekt?

Myślę, że można mówić o relacji partnerskiej między nimi, a to z tego względu, że nie tylko wykonawca uzależniony jest od projektu, według którego realizuje budowę, ale również architekt powinien zawczasu zasięgnąć języka po to, by to, co umieści na papierze, było możliwe do zrobienia. Często jest tak, że wiele kluczowych detali w projekcie jest pominiętych, a przecież to ten dokument wyznacza nam zakres zadań. Konsultacje są więc niezbędne.

Kiedyś miałem taki przypadek z więźbą. Z projektu wynikało, że wszystkie wyliczenia wykonano prawidłowo, nie powinniśmy napotkać żadnych przeszkód, tymczasem przekroje krokwi narożnych były tak ogromne, że w tartaku łapali się za głowy. Po pierwsze, nie mogli uwierzyć, że to dzieło architekta, po drugie – stwierdzili, że drzew z takimi przekrojami już nie ma, po prostu nie rosną i już, wreszcie po trzecie – zastanawiali się, gdyby jednak doszło do realizacji, jak zamontujemy tę karkołomną konstrukcję.

Właśnie, jak później wygląda odpowiedzialność jednego i drugiego za ukończoną inwestycję?

Na małych budowach w większości projekty przygotowywane przez architektów to „gotowce”, adaptowane do konkretnych przypadków. Jako wykonawcy pracujemy w oparciu o ten projekt i z tego tytułu bierzemy pełną odpowiedzialność. Dlatego postuluję o szersze konsultacje na etapie tworzenia projektu, a w najgorszym przypadku – już na etapie realizacji, bo, oczywiście, architekt dostosowuje wszystko pod kątem litery prawa, natomiast po naszej stronie jest praktyczna wiedza i doświadczenie. Często w projekcie jest napisane, żeby nie zacinać drewna, bo będzie osłabione. Tyle że nie do końca tak jest, bo tak więźbę montowano jeszcze zanim pojawili się architekci, stoją do dziś ogromne kościoły, pozacinane, bez gwoździ i te konstrukcje świetnie się trzymają. Dzisiaj kierownik budowy by przyszedł i stwierdził, że zrobione to jest niezgodnie z projektem. I miałby rację, mimo że ten, który wykonał dach, robił to zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą. Zobaczywszy jednak, że jest to niezgodne z tym, co na papierze, architekt mógłby taką budowę zamknąć… W końcu, „jak miał Pan zastrzeżenie, to mógł Pan pytać”, a nie postępować wbrew projektowi, w końcu zgody projektanta na zmianę nie było.

Z tego, co Pan mówi konflikt między wykonawcami a architektami jest nieuchronny?

Jeśli robimy dom prywatny, to raczej kontaktów nie utrzymujemy, jeśli pojawia się jakiś problem –najczęściej rozwiązujemy go według własnego uznania. Inaczej jest przy inwestycjach publicznych, gdzie na wszystko trzeba mieć zgodę. Wtedy kontakt z architektem to już wręcz obowiązek. Ale nie chce, by zabrzmiało to tak, jakby projektant traktowany był przez nas jako zło konieczne. Spotykam się z sytuacjami, w których po zgłoszeniu problemu, architekt nie udaje wszystkowiedzącego, tylko odwołując się do naszej praktyki pyta nas o propozycję rozwiązania. Oczywiście, może się do niej przychylić, może zgłosić zastrzeżenia, może dodać coś od siebie – tak wyobrażam sobie naszą współpracę. Gorzej, jeśli po wykonaniu projektu nie ma już z kim rozmawiać, bo… zabrakło pieniędzy na nadzór. Tu wina już leży po stronie inwestora. Brak środków na nadzór architektoniczny skutkuje konfliktem między architektem, który nie czuje się już do niczego zobowiązany, a wykonawcą, który musi rozwiązywać narastające problemy. Tymczasem moją rolą jest wejść na plac budowy i ją realizować, a nie szukać wyjścia z kłopotliwych sytuacji. Idąc po linii najmniejszego oporu, inwestor nie dba o szczegóły, detale, wytyczne, bez których później trudno prowadzić budowę. Np. styropian – ile trzeba go położyć na dachu? Nikt nic nie wie.

W sektorze publicznym inwestor jest zadowolony, że podpisał umowę, bo już ma wykonawcę i to on zgodnie z prawem przed złożeniem oferty powinien zweryfikować projekt i zadać odpowiednie pytania. Tylko, czy wykonawca ma na to czas, uczestnicząc w 50–80 przetargach, sprawdzać każdy przetarg pod względem prawidłowości wykonania? Nie jesteśmy od tego, my jesteśmy od wyceny. Ale oczywiście dla inwestora najłatwiej jest zepchnąć to na wykonawcę.

Czy jest jakieś idealne wyjście z tej sytuacji?

Według mnie nadzór powinien być obligatoryjny. Uniknięto by wtedy wielu problemów czy niejasności. Poza tym, architekt powinien uczestniczyć na bieżąco w poszczególnych etapach inwestycji: od wprowadzenia na budowę po realizację. Wówczas miałby możliwość wglądu w zgodność tego, co na placu z tym, co na papierze, a i wykonawca byłby w o wiele bardziej komfortowej sytuacji, mogąc zapytać o wszelkie detale, rozwiać wątpliwości… Dzięki temu i jakość prac byłaby lepsza. Każda ze stron nabywałaby doświadczenie, które pozwoliłoby unikać podobnych błędów w przyszłości. Według mnie nadzór autorski to po prostu konieczność.

Jaki jest lubelski architekt?

Wciąż ma moim zdaniem zbyt mało doświadczenia budowlanego. Często wysyła się młodych studentów, którzy próbują, starają się, ale nie czują tej odpowiedzialności, bo projekt podpisze i tak kto inny. Gdyby był nadzór, to architektowi taka nonszalancja nie opłacałaby się, bo wiedziałby, że i tak do niego projekt wróci, a on będzie musiał tę lekcję odrobić. Na nadzorach młodzi architekci też by się dużo uczyli. Widzieliby z bliska problemy, których na budowie jest bez liku, w zasadzie co dzień to nowa przeszkoda. Każda budowa jest inna i ciągle wychodzą jakieś „kwiatki”, ale to właśnie jest najlepsza szkoła – pytania, z którymi trzeba się mierzyć. Na studiach architekci powinni mieć zatem więcej praktyk, ale nie takich, że jedynie podpisuje się dziennik budowy, a samej budowy się nie widzi. Zresztą, po tyle latach pracy zawodzie, umiem odróżnić nowicjusza od weterana. Ten drugi, gdy przyjdzie na budowę, już po kilku minutach wie, co jest nie tak. Wystarczy, że otworzy dokumentację i już widzi, gdzie są błędy. Inaczej się po prostu tego nie da nauczyć niż przez wiedzę praktyczną, doświadczenie i nadzór.

Innym rozwiązaniem jest, w miarę możliwości, pytać, pytać, pytać…

Oczywiście, przez to, że miałem już trochę konfliktów i problemów, to nauczony własnym doświadczeniem, nie odżegnuję się od tego. Czegoś nie ma w projekcie, to dopytuję, sugeruję możliwe wyjścia z sytuacji. Wychodzę z założenia, żeby nic nie robić po swojemu bez zgody projektanta, bo najlepsza nawet rzecz wykonana z własnej inicjatywy jest jakby nie patrzeć niezgodna z prawem, czyli z projektem. W sądzie, gdyby coś poszło nie tak, to ja będę obarczony odpowiedzialnością. Dlatego współpraca jest konieczna, bo razem z architektem stoimy po tej stronie barykady, a im lepszy projekt, tym mniej problemów później. Nie powinniśmy być dla siebie w żadnym wypadku wrogami.

A partnerami?

Jak najbardziej. Na relacje przyjacielskie nie ma co liczyć, bo zawsze będą konflikty na budowie i trzeba je po prostu rozwiązywać. Architekt musi mieć swoje zdanie, wykonawca też, trzeba zrobić wszystko, by spotkać się w połowie drogi. Może nam się wiele rzeczy nie podobać, ale w toku dyskusji można wypracować wspólną przestrzeń do działania – nie na skróty, bo będzie łatwiej, taniej i szybciej, tylko z szacunkiem dla drugiej strony, z uznaniem, że to, co ona mówi, może nie jest wcale takie złe. Trzeba jedynie więcej zaufania do partnera.

Dziękuję za rozmowę.

Jesteśmy ciekawi Waszych opinii na temat problemów poruszanych przez naszych rozmówców.
Piszcie: [email protected]